Witajcie dziewczyny
. Piszę dopiero dzisiaj, bo wczoraj to był koszmarny dzień, ale nie z powodu brachy, tylko problemów z transportem. O tym za chwilę.
Jeśli chodzi o sam zabieg brachyterapii, to zniosłam go dzielnie (jak to ja
), w dużej mierze dzięki temu, że wiedziałam czego się spodziewać, a to Twoja zasługa ,
Mario . Miałaś rację, prawie wcale nie bolało, no może ciut, ciut gdy ten walec dotknął miejsca, gdzie wycięto szyjkę z marginesem pochwy, ta blizna jest z pewnością jeszcze wrażliwa, podobnie jak blizna na brzuchu (od operacji minęły dopiero 3 miesiące). Sam przebieg "akcji" był nieco inny , niż u Ciebie: Najpierw dostałam, wspomniany w poprzednim poście, szlafroczek zawiązywany z tyłu, w kabinie musiałam się rozebrać od pasa w dół i go założyć, przy czym poradzono mi, bym zatrzymała na stopach skarpetki, mogłam wejść w butach, więc kapcie nie były potrzebne. Następnie technik zaprowadził mnie do pomieszczenia, gdzie był stół (nie fotel ginekologiczny), kazał usiąść na jego brzegu, pokazał narzędzia, które zostaną zastosowane do naświetlania ( ów walec
), następnie kazał się położyć, pod głowę podłożył poduszkę i jakąś podkładkę pod pośladki i nogi.Po chwili przyszedł lekarz, zbadał, zapytał o ewentualne skutki uboczne teleterapii, dokonał pomiaru pochwy i włożył nażelowany aplikator, zapytał czy czuję opór i powiedział, że tak mam leżeć nieruchomo (mogłam poruszać rękami) ok. 1 godziny. Następnie zawieziono mnie (z tym stołem, na którym leżałam) do pomieszczenia z tomografem, tomograf zrobił zdjęcia i przewieziono mnie z powrotem do pierwszego pomieszczenia, przykryto taką narzutką, zgaszono światło i powiedziano, że mogę się zdrzemnąć
, oczywiście nieruchomo
! Wówczas opracowano plan leczenia, czyli dawki promieniowania. Trwało to mniej więcej godzinę, po czym technicy zawieźli mnie do bunkra, podłączyli aplikator do aparatu, powiedzieli jakie odgłosy wydaje maszyna i wyszli. Napromienianie trwało ok 10 minut, na jego początku poczułam lekkie ukłucia, pewnie znowu ta blizna kikuta pochwy
. Po zakończeniu zawieziono mnie z powrotem do pierwszego pomieszczenia, wyjęto aplikator i mogłam wyjść i się ubrać. Ustalono też termin następnego zabiegu: za tydzień 19 sierpnia.
Wybaczcie ten nieco przydługi opis, ale chciałam pokazać, że w każdym ośrodku radioterapii postępuje się nieco inaczej, chociaż przecież zasada jest ta sama.
No dobrze, a teraz o tym, dlaczego mój wczorajszy dzień nie należał do udanych
. Zacznę od tego, że "Affidea" w Koszalinie zapewnia bezpłatny transport na radioterapię, co mnie akurat urządza, bo nie mam samochodu, ani bezpośredniego pociągu, a do Koszalina jest ode mnie 150 km. No więc kierowca przyjechał po mnie o 7:30 i chciał, by mnie naświetlono wcześniej, niż o 11-tej, jak było zaplanowane, bo miał jeszcze odwieźć ludzi do Grudziądza, a mnie zabrać z powrotem po drodze. Gdy przyjechaliśmy, okazało się, że jeden z aparatów uległ awarii i nie mogą mnie wziąć wcześniej, musiałam czekać. No to kierowca "zapakował" ludzi i pojechał do Grudziądza ( 3 godziny jazdy!). Tymczasem awarię dość szybko usunięto i o 13:15 byłam już wolna, niestety musiałam czekać aż kierowca wróci z Grudziądza
wrócił po 18-ej i dopiero mogliśmy wyjechać z Koszalina. W efekcie byłam w domu ok 21-ej, piekielnie zmęczona i zła
Naprawdę żałuję, że nie załatwiłam sobie tej radioterapii w Szczecinie, dokąd mam dogodny dojazd pociągiem (75 km). Cóż "Polak mądry po szkodzie" . Mam nadzieję, że następny wyjazd do Koszalina będzie mniej uciążliwy
.
Ojejku, ja tyle napisałam o sobie, a co z Twoim wynikiem Marysiu? Nic nie napisałaś... czy brak wiadomości, to dobra wiadomość także w Twoim przypadku?
Całuski i miłego weekendu