Witam wszystkie Syrenki
Po prawie 8 miesiącach przeglądania tego forum...postanowiłam do Was dołączyć i opowiedzieć moją trudną i bolesną historię...
Nie wiem, czego oczekuję...może trochę zrozumienia, może słów wsparcia, a może po prostu chcę się wypisać i w ten sposób chociaż trochę oczyścić swoją głowę....przynajmniej na chwilę...
Jestem mamą dwóch wspaniałych szkrabów, a dokładnie parki, która przyszła na świat w październiku zeszłego roku. Tego samego dnia moje życie o mało się nie skończyło...
Moja bliźniacza ciąża - pierwsza i ostatnia, nie była dla mnie ani łatwa ani przyjemna, ale przebiegała wzorcowo i bez żadnych komplikacji aż do dnia, kiedy moja ginekolog - chwała Jej za to - skierowała mnie na konsultację do innego lekarza, który to pokierował mnie do szpitala na obserwację w kierunku łożyska wrośniętego przodującego oraz naczyń błądzących. Wtedy to wszystko brzmiało dla mnie abstrakcyjnie...ale okazało się faktem. Przed operacją byłam informowana, że w ostateczności może dojść do usunięcia macicy...ale wtedy jeszcze zupełnie nie wiedziałam, z czym wiąże się ta operacja i jakie spustoszenie poczyni w moim życiu. Na tamten moment najważniejsze było bezpieczeństwo dzieci i moje. Poród odbył się za pomocą cc pionowego w 35 tygodniu ciąży. Dzieci urodziły się - dzięki Bogu - całkowicie zdrowe i do dziś nie przejawiają oznak wcześniactwa. Leżały na oddziale neonatologi i czekały na mamę, która w szpitalu spędziła kolejne 2 tygodnie...
I wtedy zaczął się koszmar, który w większym lub mniejszym stopniu trwa do dziś...Usunięto mi macicę wskutek niemożności zahamowania krwotoku wewnętrznego i celem ratowania mojego życia. W 4 dobie po cc dokonano relaparotomię zwiadowczą, z uwagi na podejrzenie kolejnego krwawienia. Na OIOMIE spędziłam tydzień, straciłam bardzo dużo krwi, wielokrotnie mi ją przetaczano, miałam fatalne wyniki i męczyłam się niesamowicie, a najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mogłam zobaczyć własnych dzieci. Kiedy poinformowano mnie o potrzebie kolejnej operacji, byłam pewna, że jej nie przeżyję...że nigdy nie zobaczę moich maleństw,,,Kiedy przewieziono mnie na zwykły oddział i zaczęto podawać "normalne" jedzenie, pojawiły się problemy z jelitami. Okropne bóle, skręty i wizja trzeciej operacji, z powodu ich niedrożności.. Na szczęście do tego nie doszło. Po 14 dniach wyszłam do domu. Koszmar trwał. Czułam się kompletnie załamana. Nie mogłam normalnie chodzić , jeść, zajmować się dziećmi...nie mogłam funkcjonować.Nie przypominałam siebie w żadnym aspekcie. Z całkowicie zdrowej, pozytywnej, aktywnej, pełnej życia i radości młodej kobiety, stałam się wrakiem człowieka...Okropnie cierpiałam zarówno fizycznie jak i psychicznie. Dzieci nie odrzucałam, za nic nie obwiniałam...ale nie miałam ani siły, ani chęci się nimi zajmować. Chciałam tylko spać...nie czuć, nie myśleć....nie mogłam się pozbierać. Gdyby nie pomoc mojej rodziny, a w szczególności mojej mamy i narzeczonego...nie wiem, jakby się to wszystko skończyło...
A dziś...żyję...ale to nie jest życie, o jakim marzyłam i jakie sobie wyobrażałam... I nie chodzi o to, że mam dwójkę małych dzieci, cierpię na brak czasu, jestem niewyspana czy zmęczona...to zupełnie nie to. Bo to jest normalne.Ale nienormalne jest to, że ciągle chodzę po lekarzach, bo ciągle coś mnie boli, utrudnia normalne funkcjonowanie i nie pozwala zapomnieć... Pokłosiem tego, co przeszłam są zrosty w brzuchu i jelitach, bolesne stosunki, problemy z kręgosłupem i pęcherzem, bóle stawów...i ciągły strach o to, czy to kiedykolwiek minie....czy będę taka, jak dawniej, czy jeszcze kiedykolwiek będę w stanie normalnie funkcjonować i cieszyć w pełni moim macierzyństwem i rodziną...Lekarze w obliczu moich dolegliwości są bezradni i mówią tylko: Po tym, co Pani przeszła, najważniejsze jest, że Pani w ogóle żyje...że to była bardzo trudna, rozległa i niebezpieczna operacja...że takie przypadki zdarzają się niezwykle rzadko i w większości nie kończą tak pozytywnie...
Wiem. Jestem ogromnie wdzięczna lekarzom za uratowanie mi życia, Bogu, że dał mi jeszcze jedną szansę. Dziękuję za to każdego dnia...Ale jednocześnie nie potrafię pogodzić się z tym, co mnie spotkało...Dlaczego ja? Nigdy nie chciałam być taka wyjątkowa...i nadal nie chcę. To, co przeszłam, odebrało mi radość życia, spokojny sen i odważne spojrzenie w przyszłość. Ciągle się boję...o życie swoje i swoich bliskich. Otarłam się o śmierć...i to też nie daje mi spokoju.
Myślę, że gdybym nie miała tych wszystkich dolegliwości, to dziś ta sytuacja byłaby już poza mną. Ale one ciągle są...ciągle mi o wszystkim przypominają.
Jest we mnie dużo wdzięczności, ale i też dużo żalu...
Czy 8 miesięcy to jeszcze zbyt krótki czas, by sobie to wszystko ułożyć w głowie? Czy jest szansa, że z czasem te dolegliwości ustąpią? Czy kiedykolwiek jeszcze będę mogła cieszyć się życiem i bez lęku patrzeć w przyszłość?
Dodam tylko, że sama utrata macicy nie pozbawiła mnie w mojej głowie kobiecości, ale niemożność normalnego i bezbolesnego współżycia już tak.
Jeśli jest tu ktoś, kto przeżył coś podobnego, jak ja...proszę odezwijcie się...
Kochane Syrenki...pocieszcie, dodajcie otuchy, pokrzepcie radą...bardzo tego potrzebuję, bo czuję się w tym wszystkim strasznie samotna i bezradna...
Dziękuję za wysłuchanie...
Zdrowia dla Was wszystkich! Bo nie ma w życiu nic cenniejszego....