Jestem w domu, tylko nienawidzę pisać z komórki, a komputer dorwałam dopiero dzisiaj.
Nudne życie w szpitalu zaczęło się we wtorek. W środę pobudka około 5 rano mycie koszulka, a zabieg dopiero 9.45 (to nie mogli dać pospać). Na sali panie instrumentariuszki "no, my już tu na panią czekamy, E. już dzwoniła". Moja serdeczna przyjaciółka jest instrumentariuszką, sama akurat na urlopie, ale poleciła mnie swoim koleżankom. Pan anestezjolog sympatyczny, ale przed wyjazdem z sali dostałam tabletkę i zanim założył wkłucie to mnie już nie było, wróciłam dopiero na sali po godz. 14.00 i szczerze nie wiem co się ze mną przez ten czas działo, ale myślę, że się dowiem
. Wycięte wszystko. Goiło się dobrze, bez problemu wstałam, chodziłam, no ze śmiechem gorzej, bo brzuch podskakiwał, a jeden doktor, to lubił pacjentki rozśmieszać. Od nie dzieli jestem w domu. Od wczoraj z jednego miejsca sączy się krew, ale po kropelce, więc octenisept i suszenie. No niestety jak ktoś sobie uhodował wielki brzuch, to teraz szwy się nie chcą trzymać. Wcinam serki, jogurty, piję aktiwię. Z dnia na dzień idzie ku lepszemu. Wiecie co czytałam w szpitalu? "Mali bogowie- czyli o znieczulicy polskich lekarzy", a potem drugą część.
No i jeszcze taka sytuacja. Ból, poprosiłam o lek, podłączono kroplówkę. Tylko za chwilę czuję, że owszem kapie, ale po skórze i spływa na poduszkę. Trzeba to zgłosić. W sali jest taki przywoływacz, ale on wyje jak syrena strażacka, nie będę stawiała na nogi pół szpitala. Ktoś idzie korytarzem... "Siostro"... Pani wchodzi, robi wszystko co trzeba, po czym wychodząc odwraca się do mnie i mówi "I proszę nie mówić do mnie siostro". No normalnie mnie zamurowało z wrażenia. Ja wiem, że one są położne, ale jakoś tak dziwnie wołać "pani położno". Nie wiedziałam, że to "siostro" (do tego grzecznie wypowiedziane) jest takie uwłaczające.